Marina i Eugeniusz Piankov – dziadek Eugeniusza nazywał się Piankowski, ale w zawierusze dziejowej rodzina utraciła polską końcówkę nazwiska – mieszkają w Browarach koło Kijowa, mają cztery córki i od 2002 roku prowadzą fundację POSOCH, która świadczy pomoc i w której nieprzerwanie realizowane są projekty socjalne, w tym ukierunkowane na osoby niepełnosprawne. Eugeniusz jest członkiem Polskiego Kulturalno-Oświatowego Stowarzyszenia RODZINA, ale jak mówi jego Prezes pani Helena Nowak – takim na pięćdziesiąt procent, bo od 2015 roku był na wojnie i w życiu Stowarzyszenia nie mógł uczestniczyć. Dyrektorem fundacji POSOCH jest pani Marina Piankov.
Ewa Gocłowska: Panie Eugeniuszu, my tu rozmawiamy o fundacji, a co w tej chwili robi jej dyrektor, czyli pani Marina?
Eugeniusz Piankov: Marina zajmuje się teraz dziećmi przesiedleńców. Dziś (rozmawiamy na początku czerwca – przyp. E.G.) w ramach terapii cała grupa dzieci pojechała na wycieczkę zobaczyć niedźwiedzie. Tak się składa, że te niedźwiedzie też są przesiedleńcami – przyjechały z Chersonia. Dzieci bardzo lubią takie wyjazdy, mogą się trochę odstresować, a o to przecież chodzi. Wczoraj dzieci odwiedziły strażaków. To dla nich niesamowita frajda – mogły obejrzeć samochody strażackie, urządzenia potrzebne do ratowania ludzi. To szczególnie ciekawe dla chłopców, bo prawie każdy chce zostać strażakiem.
E.G.: Wybuch wojny w 2014 roku dużo zmienił w życiu Waszej rodziny i fundacji.
E.P. : Tak, do wojny prowadziłem w ramach działalności fundacji teatr Posoch. Byłem reżyserem i opiekunem grupy teatralnej. W naszym teatrze występowały osoby niepełnosprawne – właśnie poprzez teatr, nowoczesne techniki teatralne, odbywała się ich terapia i rehabilitacja. Zrealizowaliśmy wiele projektów, występowaliśmy, jeździliśmy na konkursy i przeglądy teatralne, nawet za granicę i wszędzie zdobywaliśmy uznanie. Wojna to przerwała. Były też inne inicjatywy. Na początku naszej działalności organizowaliśmy rodzinom wielodzietnym oraz rodzinom z dziećmi niepełnosprawnymi z Chersonia i Zaporoża wyjazdy do Polski. To było dawno.
Pomagamy: Marina Piankova- Dyrektor fundacji Posoch(w środku)
E.G.: Od 2015 roku był Pan w wojsku i większość obowiązków związanych z fundacją spadła na panią Marinę.
E.P.: Tak, niedawno wróciłem (w 2024 – przyp.E.G.). To naturalne, że w takiej sytuacji większość obowiązków przejęła Marina. Wojna wymusiła też zmiany w naszej działalności. Charakter świadczonej pomocy nie zmienił się, ale skala jest zdecydowanie większa. Pojawiły się nowe, wojenne potrzeby i nowe grupy potrzebujących, np. uchodźcy i przesiedleńcy.
E.G.: Czym konkretnie teraz zajmujecie się?
E.P.: Pomagamy przesiedleńcom i uchodźcom w nowej bardzo trudnej dla nich rzeczywistości – nie mają swoich domów, pracy: konkretnie, np. mamy taki program dla kobiet, nazwijmy to 60+, w ramach którego raz w tygodniu organizujemy im spotkanie z psychologiem, wyjścia do teatrów, muzeów. Razem z Kościołem katolickim w Browarach organizujemy czas dzieciom – są wycieczki, rozmowy, zabawy, upominki. Bardzo pomaga nam siostra Marta. Mamy też dwa duże projekty socjalne, które obecnie bardzo nas absorbują.
E. G.: Proszę o nich opowiedzieć.
E.P.: Jeden projekt związany jest z zapewnieniem tymczasowych lokali mieszkaniowych w kontenerach uciekinierom z Bachmutu. Mamy teren, na którym jest możliwość postawienia 16 kontenerów, są 4. Trzeba tam poprowadzić prąd – pieniądze na to daje państwo, potrzebna jest pomoc fundacji zajmujących się projektowaniem; trzeba też, oczywiście, podłączyć wodę. Tym wszystkim zajmuje się Marina. Jest bardzo dużo chodzenia, dużo formalności, uzgodnień, uzyskiwanie pozwoleń. To wszystko wymaga czasu i siły.
Ile radości z wizyty u strażaków!
E.G.: A drugi projekt?
E.P.: To jest duże przedsięwzięcie. Fundacja ma w Browarach 3 hektary ziemi i na to miejsce mamy dwa równoległe pomysły, które pomaleńku zaczynamy realizować. Część tego terenu przeznaczamy pod budowę domków szeregowych dla przesiedleńców, od 50 do 100 domów. Te domy będą budowane z gotowych modułów, łatwych do złożenia w całość. Chcemy w ich budowę zaangażować też tych, którzy będą w nich mieszkali. I nie chodzi tylko o proste oszczędności, ale o budowanie w ludziach poczucia własnej wartości. Poza tym ludzie bardziej cenią to, przy czym sami się trudzili, niż to, co dostali za darmo. No i chcemy, żeby w tym budowaniu uczyli się wzajemnie sobie pomagać, bo my tu w Ukrainie jeszcze długo będziemy musieli wspierać jeden drugiego.
Natomiast część ziemi, na której jest małe jeziorko, przeznaczamy pod budowę ośrodka wypoczynkowego dla weteranów wojennych i budowę stajni, bo będziemy prowadzić dla nich hipoterapię. Przynosi ona pozytywne efekty przy ograniczeniach ruchowych oraz zaburzeniach emocjonalnych, społecznych. Dziesięć koni już jest. Zapewniają je nasi przyjaciele. Planujemy turnusy dziesięciodniowe, może dwutygodniowe. Na początek trzeba jeziorko oczyścić, bo zdecydowanie tego wymaga.
E.G.: Skąd środki na to wszystko?
E.P.: Zwróciliśmy się z prośbą o pomoc do Ministerstwa Weteranów, liczymy na pomocowe projekty państwowe, staramy się też o międzynarodowe granty.
Pani Marina między dziećmi, które na nowo uczą się uśmiechać
E.G.: Bardzo długo był Pan w wojsku. Jak te lata i zdarzenia, których był Pan uczestnikiem i świadkiem, wpłynęły na Pana?
E.P. : Rozumiem potrzeby weteranów wojennych i chcę im pomagać. Widzę tu duże potrzeby i jeszcze większe trudności. Z jednej strony są matki, żony żołnierzy zabitych w tej wojnie, z drugiej szpitale pełne ludzi okaleczonych, bez kończyn, ze zdruzgotaną psychiką. I jedni i drudzy z nikim nie chcą rozmawiać. Ci żołnierze bez rąk i nóg nie widzą partnera do rozmowy w kimś, kto nie widział frontu, śmierci, cierpienia. Gdy do szpitalnej sali wchodzi kobieta ( nieważne w jakim wieku) i chce pocieszyć, porozmawiać, on zazwyczaj mruczy albo burczy: My nie mamy o czym mówić. Wtedy ona odpowiada: Mamy, ja wszystko wiem i rozumiem, mój syn (mąż) zginął. I ten żołnierz otwiera się przed nią i czuje ulgę, że może komuś powiedzieć. Ja to widziałem. To jest taki projekt łączenia tych poranionych rodzin. Te kobiety w pomaganiu odnajdują cel. Jedziemy razem do szpitala i zabieramy takich chłopaków na wózkach inwalidzkich na ryby i oni się uśmiechają. Nawet jeśli tylko przez kilka godzin mają namiastkę normalności, to i tak warto.
E.G.:
I pytanie, które zadaję wszystkim, z którymi rozmawiam : Dlaczego pomagacie, dlaczego Pan pomaga?
E.P.: (długie milczenie)
Ciężko powiedzieć – To serce tak każe.
E.G.: Dziękuję za rozmowę.